Szczypior rośnie na leżąco
Wywiad z DR HAB. JERZYM SZYMONA
– Ewa Czerwińska: Jak się ma rolnictwo ekologiczne w Polsce? To wciąż mało znaczący fragment rolniczej całości?
Dr hab. Jerzy Szymona z Katedry Ekologii Rolniczej Uniwersytetu Przyrodniczego w Lublinie: Tak bym nie powiedział. Obecnie mamy 12 tysięcy gospodarstw, które posiadają certyfikat ekologiczny lub właśnie są w trakcie ubiegania się o niego.
To 250 tysięcy hektarów upraw. Wcale niemało. Jednak w porównaniu z innymi państwami w Polsce mamy nieduży udział rolnictwa ekologicznego – w rankingu jesteśmy na ósmym miejscu w Europie, dajemy się wyprzedzić na przykład takiej małej Austrii. Więc mamy wiele do zrobienia. Polska jest krajem rolniczym, pod względem areału wszystkich użytków rolnych zajmuje czwarte miejsce w Europie. Chciałoby się, żeby była także w czołówce ekologicznego rolnictwa w Europie.
– Pani w sklepie ogrodniczym kupowała środek na pędraki. Ekspedient przestrzegał, że po jego użyciu przez dwa miesiące nie będzie mogła jeść sałaty z podsypanej grządki. Będę podejrzliwa: może ta pani jeść jej nie będzie, za to sprzeda na targu innym? Klient zje chemię razem z sałatką. Jaka jest społeczna świadomość problemu?
Nieoficjalnie wiadomo, że rolnicy produkują dla siebie i na sprzedaż. Dla siebie – nie podsypywane, na handel – i owszem. Nie przestrzega się okresów karencji, dawek środków chemicznych, między innymi pestycydów, które są truciznami. Nawet jeśli wszystkie warunki używania owych środków zostaną dotrzymane, to jednak szczątkowe ilości pozostaną w roślinie. My te rośliny zjadamy, więc niektóre środki kumulują się także w naszych organizmach. Na przykład DDT, który odkłada się w tkance tłuszczowej człowieka, a kiedy człowiek chudnie, środek uwalnia się i powoduje zatrucia. Na szczęście został wycofany z rynku. Ale nawet jeśli stosujemy chemię zgodnie z zasadami, to i tak jedząc na przykład sałatę przez cały rok kumulujemy w organizmie trujące związki. Jeżeli na dodatek dziś zjemy warzywko, które było pryskane wczoraj, to zatrucie jest bardzo możliwe.
– Więc mamy odmawiać sobie nowalijek? Trudno oderwać oczu od tych dorodnych pyszności.
No tak. Szczypiorek, rzodkiewka, sałata – „napędzone” sztucznie przy pomocy nawozów azotowych. Gromadzą się w nich azotany i azotyny – środki rakotwórcze. Ponieważ roślina ma mało energii, żeby je przerobić na białko, to je kumuluje. Sałata hodowana w tunelach w marcu, kwietniu, bez światła musi dostać wysoką dawkę azotu, żeby urosnąć. Badania niejednokrotnie wykazują nawet dziesięciokrotne przekroczenia azotanów w nowalijkach. Wie pani, jak produkuje się szczypiorek? Nie tak, że cebulkę wkładamy do ziemi i ona rośnie szczypiorem do góry. Nie. Cebulki układa się poziomo, na boku w specjalnych rynienkach wypełnionych roztworem z azotanami – mocznikiem lub saletrą – i ten szczypior rośnie sobie na leżąco, długi i prosty, w dodatku bardzo szybko. Ale jest tak napełniony azotanami, że staje się trucizną. Na szczęście jadamy go w niewielkich ilościach.
– Marchewkę i pietruszkę też się popędza do wzrostu?
Tych warzyw raczej nie. Ale stężenie środków chemicznych w glebie może być tak wysokie, że ma wpływ na skład chemiczny rośliny.
– Od kiedy więc możemy śmiało jeść wiosenne przysmaki – sałatę, szczypiorek, wiedząc, że urosły bez udziału chemii?
Sałatę już po 15 maja. Wówczas roślina ma sporo światła, jest długi dzień na to, żeby rosnąć. Rośnie więc dorodna, ale nie pędzona sztucznie. Jestem zwolennikiem rolnictwa, w którym stosuje się nawozy ekologiczne.
– Jakie są z nich pożytki?
Nawozy chemiczne zmieniają skład chemiczny roślin dajemy azot, fosfor i potas, więc przeważnie roślina zawiera tylko te trzy podstawowe pierwiastki. Inne są w niedoborze. My także mamy ochotę czasem na tort, a innym razem na śledzia. Roślina podobnie, też powinna być różnorodnie odżywiana. Pełnej gamy pierwiastków dostarczają jej nawozy organiczne. Produkcja jest oczywiście droższa. Za produkt wyższej jakości musimy zapłacić wyższą cenę. W zamian mamy lepsze zdrowie, samopoczucie, oszczędzamy na lekach.
– Z jednej strony rynek oferuje towary drogie, ale zdrowe, z drugiej oszustwa spożywcze.
Na naszym rynku można kupić produkty spożywczopodobne. Na przykład robi się sery z oleju roślinnego. Jest masło roślinne, w którym nie ma masła, bo przecież się go nie robi z oleju roślinnego. Są produkty mięsopodobne, czyli takie, w których nie ma mięsa. Z kilograma mięsa można zrobić półtora kilo szynki. A są tacy specjaliści, którzy zrobią i dwa kilo. W paluszkach jest 30-40 procent mięsa, reszta to kazeina z mleka i soi. W produkcji spożywczopodobnej najważniejsze są dla przetwórcy dwa składniki: woda i powietrze. Wodę pompuje się do miękkich szynek. Najpierw masuje się mięso, żeby je rozluźnić, potem nakłuwa igiełkami gęstymi jak szczotka do włosów i wprowadza wodę. Żeby nie wyparowała, dodaje się fosforany. Ponadto farbę, żeby ta szyneczka była różowa, ładna, a nie blada. Do pieczywa dodaje się wybielaczy, spulchniaczy, substancji antypleśniowych i mamy chlebek jak gąbka. Dodaje się gips, żeby był jak najbielszy. Bo bielutki jest podobno najsmaczniejszy.
– Ja z kolei szukam jak najczarniejszego…
Też można się natknąć na spożywczą sztuczkę: piecze się chleb z dodatkiem karmelu, żeby go zabrązowić, ale on nie ma nic wspólnego z razowym pieczywem. W dodatku piekarze wymagają mąki wysokoglutenowej, a gluten zwiększa ich zysk. Jemy oczami.
Mamy na przykład dwa gatunki sera – tańszy i droższy. Kupimy tańszy, żeby zaoszczędzić, ale w nim nie ma białka z mleka, tylko z soi. Na etykiecie soku zobaczymy informację, że zrobiony został z owoców naturalnych, a on jest z koncentratu. Wyciska się owoc, że nic z niego nie zostaje, odparowuje wodę i rozwozi po całym świecie, miesza w rozlewniach z wodą i butelkuje. A na etykiecie wpisuje: 100 procent soku.
Druga sprawa to konserwanty. Dziś żaden handlowiec nie kupi produktu, który nie będzie miał przynajmniej trzymiesięcznego okresu trwałości. Inaczej musiałby część towarów wyrzucać na śmietnik. Są jeszcze substancje nabłyszczające, wybarwiające…
– Co się nabłyszcza?
Na przykład czekoladę, cukierki, żeby ładnie połyskiwały. Z kolei środki wybarwiające służą temu, żeby wydobyć kolor. Obowiązuje rozporządzenie ministra zdrowia dotyczące stosowania środków konserwujących, jest lista dozwolonych. Jak się ją czyta, to czasem włos staje na głowie, czego tam nie ma w tej żywności. Bardzo dużo syntetyków z literką e na początku.
– Myśli Pan, że ktoś czyta te litanie na etykietach wydrukowane maczkiem?
Oczywiście, że nie. Chyba że pracownicy PIH. Klient patrzy na cenę, wygląd i… kupuje. Na Zachodzie są już całe supermarkety z żywnością ekologiczną. Proekologiczna jest polityka rządu amerykańskiego. Stawia na to, żeby ludzie jedli zdrowo i mniej chorowali. Rozmawiałem niedawno z Amerykanami. Mówią: oh, McDonald’sy już nie dla nas! Dla was!
– Rynek to gra. Rządowi amerykańskiemu może zależeć na zdrowiu obywateli. Ale już przemysłowi farmaceutycznemu – na produkowaniu coraz to nowych leków, bo z tego żyje. Obłuda.
Oczywiście, lobby farmaceutyczne jest potężne i każdy koncern walczy o swoje zyski. Teraz przebojem są organizmy modyfikowane genetycznie. Połączono w sposób sztuczny geny bakterii z genami rośliny po to, żeby stworzyć roślinę odporną na owady. Na przykład wszczepiono kukurydzy gen bakterii, żeby ona była trująca dla szkodników, które ją atakują. Podobnie produkuje się rzepak powszechnie stosowany. Ponadto różne dziwolągi, na przykład kwadratowe pomidory. Kwadratowe dlatego, żeby je łatwiej można było układać w skrzynce. Czy ziemniaki, które długo się nie psują… Wiele laboratoriów pracuje na te sztuczki. Odbiorcą są duże gospodarstwa, które stać na zakup licencji na taki zmodyfikowany organizm. Jest jednak niebezpieczeństwo, że kukurydza BT (transgeniczna) skrzyżuje się z kukurydzą niemodyfikowaną. Toczy się wielka walka w Europie i Polsce, żeby wyeliminować te organizmy, bo wkrótce w ogóle nie będzie naturalnych roślin.
– Kto i kiedy zapoczątkował te modyfikacje?
Właścicielem i pomysłodawcą tych zmodyfikowanych organizmów (GMO) są koncerny, często chemiczne, które produkują jednocześnie środki ochrony roślin. Masz rośliny GMO, musisz kupić nasz środek do ochrony, bo żaden inny się nie nadaje – to najporostsze wyjaśnienie zależności. Sprawa stała się głośna na początku lat 90., kiedy do Polski zaczęły napływać ogromne ilości soi modyfikowanej. Jej właścicielem jest Monsanto. Ta soja jest bardzo podatna na chwasty, więc wymyślono preparat, który zniszczy chwasty, a pozostawi roślinę, odporną na ten środek. Zrozumiałe, że producenci soi będą kupować tylko ten produkt na chwasty. Koncern sprzedaje im i nasiona, i środek ochrony – zarabia więc na dwóch produktach.
– W gruncie rzeczy nie chodzi o to, żebyśmy jedli zdrowiej.
Przedstawiciel Monsanto wyraźnie powiedział, że nie zależy mu na zdrowiu, tylko na zysku. O zdrowie niech się martwią inni. W Stanach już się nie uprawia soi naturalnej, ani kukurydzy i rzepaku – tylko GMO. Natomiast Europa – jak dotychczas – się broniła. Było moratorium na stosowanie, które skończyło się 1 stycznia 2006 roku. Wiele krajów unijnych zaczęło używać różnych kruczków prawnych, żeby podtrzymać obronę, wtedy Stany Zjednoczone oskarżyły Unię w WTO, że straciły w ciągu pierwszego półrocza 2006 roku 150 mln dolarów, bo nie sprzedały nasion do Europy.
– Europa nadal się broni?
Tak. Niektóre państwa, na przykład: Grecja, Węgry, Austria i Francja wprowadziły moratorium na stosowanie GMO. Polska, niestety, nie.
– Dlaczego?
Polska ma ustawę, która mówiła, że od 1 stycznia 2009 r. nie wolno będzie stosować pasz modyfikowanych genetycznie. Już niektórzy protestują. Lobby amerykańskie działa prężnie, żeby Polska nadal importowała paszę z USA. Minister rolnictwa ugiął się i prawdopodobnie moratorium wejdzie w życie dopiero od 2011 roku.
– Może modyfikowana pasza jest tańsza?
Nie. Nie o to chodzi. Po prostu lobby za importem jest silniejsze i fakt jest taki, że sprowadzamy z USA 2 mln ton soi modyfikowanej genetycznie rocznie. We wszystkich mieszankach pasz dla drobiu, świn, bydła znajduje się soja GMO. Jednocześnie w tym samym czasie – odkąd ją kupujemy ze Stanów – nie wprowadzono żadnych zachęt, żeby rolnicy produkowali soję naturalną, co zakończyłoby import. Na odłogach można przecież produkować pasze wysokobiałkowe, naturalne, takie jak bobik, soja, peluszka, łubin. A jeśli nie – to na Ukrainie moglibyśmy kupić soję naturalną.
– We wsi usłyszałam od rolnika: „Dziś prawdziwych świń już nie ma. Albo są na słoninę, albo na mięso, a te na mięso, niskoskanalizowane, wyglądają dosłownie jak jamniki”. A jajka? Na fermach daje się kurom czerowną farbę, żeby żółtka jaj były pomarańczowe, nie blade. To wszystko przypomina jakiś nadmuchany plastik – fantastik. Jak daleko można się posunąć w tych manipulacjach?
Nawiasem mówiąc, w Stanach Zjednoczonych zauważono, żenawet po 25 latach zmarli leżą sobie zakonserwowani, bo ich ciała sąprzesycone środkami chemicznymi… Z jednej strony rzeczywiścieupowszechniamy żywność plastikową. Z drugiej zaś są działaniaprotestujące – na przykład Brytyjska Akademia Nauk żąda od rząduwprowadzenia moratorium na 25 lat o zakazie stosowania upraw GMO wzwiązku z licznym alergiami u dzieci. Nie wiemy, jaki wpływ ma GMO nazdrowie, nie robi się badań, wprowadza się uprawy w ciemno. Przecieżkukurydza zmodyfikowana może krzyżować się z kukurydzą naturalną, zchwastami, i tak dalej. Mogą powstać nowe szczepy bakterii, całkiemnowe organizmy, na które organizm ludzki nie znajdzie żadnej barieryobronnej. Jak z AIDS. Ale AIDS można jeszcze jakoś opanować, podwarunkiem, że osoby nie zbliżają się do siebie. A co zrobić z jakimiśfruwającymi w powietrzu pyłkami transgenicznymi?…
źródło: http://www.kurierlubelski.pl/module-dzial-viewpub-tid-9-pid-55673.html
Artykuł z dnia 17.05.2008 r.
Jeden komentarz
Lusia
Bez przesady, nie jest taka droga, biorąc pod uwagę, że jest „normalnie” hodowana, poza tym można robić przetwory samemu kiedy jest sezon i jest taniej